Internetowy detoks w Hawanie – relacja Ani Piwowarskiej
Na Kubie doświadczam wolności, której nie mam nigdzie indziej – wolności od bycia online. Wolności od bycia podłączoną. Znika wewnętrzny przymus sprawdzania, co dzieje się na Facebooku, czytania artykułów, które ktoś polecił, zerkania na ilość komentarzy i polubień. Po prostu internetowy detoks.
Mój czas spędzany w sieci podlega bardzo ścisłej regulacji. Po pierwsze, żeby się do tej sieci podłączyć, muszę znaleźć miejsce z nadajnikiem wifi – najczęściej park albo skwerek. Potem trzeba się jeszcze zalogować, używając loginu i hasła z karty zdrapki. Karty zdrapki (w wariantach: godzinna i 5- godzinna, w cenie 1 CUC za godzinę) trzeba zdobyć. Kupuje się je w specjalnych punktach państwowego przedsiębiorstwa ETECSA, do których niemal zawsze jest kolejka. Na jeden dokument tożsamości (obowiązkowy) można kupić maksymalnie 3 karty. Później z karty można korzystać wielokrotnie, o ile nie zapomni się odłączyć wifi.
To wszystko powoduje, że kiedy jestem w Hawanie korzystam z internetu raz na dwa, trzy dni, średnio 20 minut. Głównie odpisując na wiadomości z komunikatorów i sprawdzając maile. Na przewijanie Facebooka nie mam już czasu. Oznaczałoby to jeszcze więcej stania w kolejkach po kolejne karty. Tracenia czasu na wpisywanie ciągów numerów w pole logowania. Sygnał często się rwie, więc takie logowanie trzeba powtarzać co kilka minut.
Co daje Internetowy detoks?
Zamiast po świecie wirtualnym, myszkuję więc po tym realnym. Gubię się w ciasnych uliczkach Starej Hawany, zaglądam do małych galerii sztuki i do księgarni na Vedado. Fotografuję telefonem Malecón o każdej porze dnia i przy każdym możliwym świetle. Rozmawiam ze staruszką w kolejce do piekarni na ulicy Neptuno i z panią w średnim wieku, do której stolika zostałam dosadzona przez obsługę w lodziarni Coppelia. Kibicuję umorusanym kilkulatkom kopiącym piłkę na ulicach Centro Habana. Zachwycam się małymi baletnicami w koczkach i różowych koronkach, które skocznie zmierzają na lekcje tańca, odprowadzane przez babcie. Wspinam się po schodach najstarszego uniwersytetu. Błądzę po korytarzach instytutów w poszukiwaniu plakatów i ogłoszeń na temat wydarzeń, których na próżno szukać w internecie.
Szwendam się po parkach i skwerkach, odkrywając nieznane skróty. Zachwycam się, a chwilę później zasmucam podupadającym pięknem hawańskich kamienic i willi. Odkrywam nowe okienko z kanapkami, w których serwują bułki z tortillą, podczas gdy z całej Hawany wywiało jajka. Niespodziewanie w jednej z ciastkarni natykam się na croissanty – niemal jak francuskie. Cierpliwie czekam na znajomych pod kinem Yara i na autobus na przystanku Paradero Playa. Autobus nie ma rozkładu, więc ciężko mu zarzucać, że się spóźnia. Wszędzie, gdzie przystanę lub usiądę, obserwuję życie, które się toczy. Podziwiam urodę mieszkańców wyspy i ich pogodę ducha, mimo niezaprzeczalnych codziennych trudności. Podsłuchuję rozmowy, inicjuję rozmowy, daję się wciągnąć do rozmowy.
Na Kubie mój związek z realem jest znacznie prostszy i znacznie bliższy. Dzięki temu widzę znacznie więcej. Jestem bardziej tu i teraz.
Nie chcę być jak zoombie.
Tuż przed ostatnim wyjazdem na wyspę – jeszcze w Krakowie – jechałam tramwajem. Wsiadłam, kupiłam bilet, skasowałam i usiadłam. A potem rozejrzałam się wokół i zrobiło mi się dziwnie. Większość osób, które jechały ze mną, trzymała w ręce telefon i tak naprawdę przebywała w innym miejscu. Byłam otoczona zombie. Sama byłam zombie, bo siadając, odruchowo i bezrefleksyjnie wyjęłam telefon z torebki. Patrzyliśmy na siebie ale nie widzieliśmy się nawzajem – inni ludzie to były tylko bryły ciał, które należy ominąć, by uniknąć zderzenia i jak najszybciej zająć dogodne miejsce. Po to, by podłączyć się na nowo do prądu życia, tak jakby płynął on w naszych telefonach, a nie w naszych żyłach.
Im bardziej maleją ceny internetowych pakietów danych, im bardziej jesteśmy cały czas podłączeni, tym bardziej bycie offline staje się luksusem, a nawet ekstrawagancją. I tym bardziej tęsknię za Kubą i za stanem „niepodłączenia”.
Dlatego raz na jakiś czas funduję sobie „internetowy detoks” – również w tych miejscach, gdzie dostęp do internetu jest znacznie łatwiejszy.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że utrudnienia w dostępie do internetu na Kubie mają też ciemną stronę. Dla mnie to szansa na chwilowe wytchnienia od zgiełku świata, ale dla mieszkańców wyspy to bariera (finansowa i technologiczna) w dostępie do informacji, w kontakcie z bliskimi mieszkającymi za granicą.
Widok parku czy skwerku pełnego ludzi z telefonami – skupionych na jak najpełniejszym wykorzystaniu kilku minut internetu – może jednak za jakiś czas stać się wspomnieniem. W tej kwestii zmiany następują nadzwyczaj szybko.
„Rewolucja technologiczna” na Kubie
W grudniu 2018 roku na Kubie uruchomiono technologię 3G i pakiety danych w telefonie. Teraz, mając lokalną kartę SIM, można do niej dokupić dane i korzystać z internetu w dowolnym miejscu.
Wszystko to oczywiście pod warunkiem, że ma się „wolne” 7 CUC na zakup pakietu danych 600 MB (czy odpowiednio 10 CUC za 1 GB albo 30 CUC za 4 GB).
Dla Kubańczyków jest to jednak spora kwota do jednorazowego wydania. Dużo łatwiej uzbierać co jakiś czas 1 CUC na kartę. Parki i skwerki są pełne ludzi, a tym którzy mogą sobie pozwolić na zakup pakietów danych, daleko do całodobowej dostępności online. Zanotowałam jednak wzmożoną aktywność na FB u niektórych kubańskich znajomych.
Mam nadzieję, że przy następnej wizycie w Hawanie nie spotkam w autobusie zombie podpiętych do swoich telefonów. Ja w każdym razie liczę na kolejny internetowy detoks.
Ania Piwowarska – copywriterka, autorka książki „Autentyczność przyciąga. Jak budować swoją markę na prawdziwym i porywającym przekazie”, a ostatnio również podróżniczka, która przemierza karaibskie wyspy, wciąż wracając na Kubę.
Prowadzi stronę: http://autentycznycopywriting.pl/
oraz profil na FB: https://www.facebook.com/AutentycznyCopywriting